Adam Olaf Gibowski – muzykolog i krytyk muzyczny
Teatr operowy. Świątynia sztuki czy przedsiębiorstwo?
Kiedy myślimy o teatrze operowym, automatycznie kojarzymy to zagadnienie z takimi pojęciami jak artyzm, sztuka i inne piękne idee. Skojarzenia te są na tyle silne, że pojawiają się niejako automatycznie. Trudno się temu dziwić. Jednak obok tych wszystkich spraw istnieje jeden, zupełnie pomijany aspekt, jakim jest teatr postrzegany w kontekście instytucji o licznych trybach, chciałoby się rzec – przedsiębiorstwa.
W istocie rzeczy teatr jest przedsiębiorstwem, a ostatecznym jego produktem jest spektakl. To główne zadanie każdego teatru, istota sensu istnienia. Teatr operowy jest jednak szczególnym wyjątkiem i wcale nie dlatego, że jego aktorzy posługują się śpiewem. Powód owej wyjątkowości jest znacznie bardziej prozaiczny. To, co wyróżnia tego rodzaju instytucje, to ilość ludzi, jaka musi zostać zatrudniona, aby wyprodukować spektakl. Na operowych listach płac istnieje z reguły między dwieście, a trzysta nazwisk. Na tę zawrotne liczby składają się zespoły orkiestry, chóru, baletu, wreszcie samych solistów. Poza nimi istnieje także całe zaplecze administracyjno-organizacyjne, pośród którego znajdziemy nieco mniej liczny zastęp specjalistów od finansów, specjalistów promocji i sprzedaży, ale również pracowników sceny: sznurowych, montażystów dekoracji, garderobianych i rzemieślników teatralnych. Cały ten skomplikowany mechanizm, działający na zasadzie połączonych naczyń, aby mógł działać w sposób sprawny i niosący zadowolenie, wymaga dwóch rudymentarnych czynników. Pierwszym z nich są pieniądze i to niemałe, drugim zaś sprawne zarządzanie. Zacznijmy od tego ostatniego.
W ostatnich latach polskiej teatry operowe przechodzą cichą rewolucję, której najbardziej widocznymi stały się dwie cechy. Po pierwsze zapanowała moda na menedżerów, którym powierza się stanowiska dyrektorów naczelnych. Mają oni za zadanie być strażnikami publicznego grosza, jak również skutecznymi jego zdobywcami poza budżetem państwa. Mniejsza o wartości artystyczne, konkretne wizje artystyczne, ta sprawa ma spędzać sen z powiek ich zastępcom, tak zwanym dyrektorom do spraw artystycznych. Co ciekawe i warte odnotowania, w większości przypadków, teatry, które poszły tą drogą, stały się instytucjami o hybrydowym modelu działalności. Z jednej strony pozostają miejscami o etatystycznym charakterze, posiadającym swoje stałe zespoły, z drugiej przybierają cechy włoskiego modelu stagione, gdzie potocznie rzecz ujmując, zatrudnia się konkretnych ludzi do konkretnego tytułu. Krótko mówiąc – przyjeżdżasz, śpiewasz, wyjeżdżasz. Z pewnością każdy z tych dwóch modeli ma swoje niezbywalne zalety i wady. Czy jednak wariant polski, będący czymś pomiędzy, ma rację bytu? Z pewnością pokaże to czas, który osądzi to zwycięstwie lub upadku. W moim przekonaniu takie postrzeganie teatru i realizacja jego idei, niesie więcej złego, niż pożytku. Sprawia, że sceny operowe stają się miejscami tranzytowymi dla artystów, a nie miejscami rozwoju, zdobywania doświadczenia i szlifowania teatralnego rzemiosła. Jeśli dają szansę, to tylko najlepszym, za którymi nie zawsze stoi wielki talent, ale za to skuteczny PR agencyjny. Nim przejdę do ostatniej myśli, na moment muszę powrócić jeszcze do zagadnienia obsady stanowisk. Niestety coraz częściej dyrektorskie stanowiska powierza się osobom, których wiedza operowa i proponowana wizja rozwoju danej sceny, jest o wiele skromniejsza, niż to deklarują. Najczęściej merytoryczne braki przykrywa się nazwiskiem dobrego artysty, który staje przy boku menedżera, jako jego dyrektor artystyczny. Po pierwszej fazie entuzjazmu wyboru nowego dyrektora, cały interes stopniowo zaczyna rozchodzić się w szwach, następnie wkrada się rutyna, znudzenie, a w ślad za nimi marazm. I tak po kilku latach, karuzela konkursowa gra w najlepsze. Kto na tym traci? Na to pytanie można odpowiedzieć językiem Barei: „Ja, pan, pani, społeczeństwo.” Póki polskie teatry operowe nie będą miały zapewnionej stabilnej sytuacji, polegającej na mądrym wyborze ich dyrektorów, póki będą zmagały się z mizerotą finansową, dopóty będziemy ze zgryzoty kamienie gryźć i łzami je popijać. Dlatego tak ważny jest społeczny mechanizm kontroli nad instytucjami kultury. Teatry, muzea, filharmonie i podobne tym instytucje są zbyt ważnymi miejscami, aby zdawać je na łaskę kolejnych, nieponoszących odpowiedzialności za błędne decyzje marszałków województw, prezydentów miast i ministrów kultury.