Iryna Zhytynska – śpiewaczka (mezzosopran) absolwentka Narodowej Akademii Muzycznej im. Piotra Czajkowskiego w Kijowie. Zadebiutowała w 2006 roku partią Olgi w Eugeniuszu Onieginie Czajkowskiego. Występuje na polskich scenach operowych: w Teatrze Wielkim Operze Narodowej, Operze Wrocławskiej, Teatrze Wielkim w Poznaniu, Operze Krakowskiej. Śpiewa gościnnie m.in. w: Teatro Real w Madrycie, Teatro la Maestranza w Sewilli i Teatro Arriaga w Bilbao Teatro ABAO-OLBE w Bilbao i Teatro Reggio w Turynie.


Chcę opowiedzieć Państwu historię… moją historię, o tym jak zostałam śpiewaczką      operową. Pewnie niezbyt często spotykacie wśród znajomych ludzi z takim zawodem. Dlatego gdy odpowiadam na pytanie, gdzie pracuję, moja odpowiedź bardzo często wywołuje zdziwienie.

Pracuję w teatrze operowym, jestem śpiewaczką operową. Urodziłam się w rodzinie, gdzie tata był (i nadal jest), zawodowym muzykiem, a  dokładniej:  śpiewakiem rockowym.  Mama  natomiast była ekspertem w Izbie Przemysłowo-Handlowej.

To jednak geny taty mnie zdominowały. W domu często grał na pianinie, śpiewał i nawet komponował dla mnie dziecięce piosenki. I tak codziennie razem muzykowaliśmy w formie zabawy. Czy myślał wtedy o tym, że zostanę kiedyś śpiewaczką operową? Na pewno nie!

 

Marzyłam od wczesnych dziecięcych lat, o tym żeby śpiewać, jak mój tata. Tata często brał mnie na próby swego zespołu i na koncerty, a ja z wielkim zainteresowaniem obserwowałam, jak się tworzy magia muzyki. Ta magia tak mnie wciągnęła, że będąc małą dziewczynką, wiedziałam, że jak dorosnę, to będę śpiewać.

Rodzice postanowili kształcić mnie w szkole muzycznej – właśnie wtedy ten piękny obrazek, który miałam przed oczami, zaczął mieć rysy. To była ciężka praca! Codzienne ćwiczenia na skrzypcach, fortepianie, zajęcia z muzycznej literatury itd. pochłaniały cały mój czas. Gdy moje koleżanki po szkole bawiły się na podwórku, ja byłam w muzycznej szkole lub ćwiczyłam  w domu. W pewnym momencie zrozumiałam, że nie chcę  muzyki, która wypełnia cały mój wolny czas. I powiedziałam, że chcę pożegnać się ze szkołą muzyczną. Wtedy wkroczyli  rodzice. Tłumaczyli mi, że każde marzenie, a szczególnie jego spełnienie, wymaga poświęcenia i ogromnej pracy.

Trudno mi było to zrozumieć, ale na pewno to się wpisało się w całe moje życie. I jak dorosłam, zrozumiałam znaczenie takiego nastawienia.

Kontynuowałam naukę w szkole muzycznej, bo rodzice tak mi kazali. W pewnym sensie zmusili mnie, abym dokończyła to, co zaczęłam. A później tak mi się to spodobało, że ćwiczyłam po 6 godzin dziennie, żeby osiągnąć właściwy poziom. Teraz jestem bardzo wdzięczna  rodzicom za to, że byli tak stanowczy.

Po szkole muzycznej była szkoła II stopnia. I to było prawie jak przygotowanie do mistrzostw świata. Ćwiczyliśmy tam po 8 godzin dziennie, nauczyciele byli bardzo wymagający. Tam się bardzo dużo nauczyłam : dyscypliny, odpowiedzialności i wytrwałości.

Ale co ze śpiewem​?

Równolegle,  oczywiście śpiewałam (w domu). Włączałam piosenki Whitney Houston i śpiewałam razem z nią. I po długim okresie pracy własnej  zdecydowałam się wyjść ze swoim śpiewem do publiczności. Tutaj znowu wsparli mnie rodzice.

Kiedy miałam 15 lat,  brałam udział w wielu konkursach wokalnych, festiwalach rockowych i popowych – niektóre nawet wygrałam! Również aby sobie dorobić, w weekendy śpiewałam w restauracji z prawdziwym zespołem.

Pewnego dnia spotkałam kolegę, który zapytał, czy nie chciałabym pójść do nauczyciela śpiewu, aby zająć się wokalem  profesjonalnie. Postanowiłam spróbować i okazało się, że wskazany pedagog  uczy akademickiego śpiewania, które mnie zupełnie nie interesowało. Zaczął mnie rozśpiewywać i stwierdził, że mam bardzo dobry mezzosopran. Poprosił żebym zaśpiewała kawałek z jakiejś barokowej arii, i stwierdził, że mam talent, którego nie mogę zlekceważyć. Po tej lekcji faktycznie poczułam, że mam jakąś siłę w głosie.

I postanowiłam że będę chodzić na  lekcje, ale nadal marzyłam o karierze śpiewaczki, ale nie operowej. Do momentu aż po dość krótkim czasie wystąpiłam przed publicznością wraz kwartetem skrzypcowym. Pamiętam, to była aria Cacciniego „Amarilli, mia bella”.

To był przełomowy moment w moim życiu, zakochałam się w tej wysokiej, głębokiej sztuce. Poczułam niesamowitą energię, która wędrowała z głębi duszy przez ciało wprost do publiczności. I wtedy już wiedziałam, że będę śpiewaczką operową!

Nie umiałam jeszcze prawie nic, śpiewałam bardziej naturą, ale najważniejsze, że Bóg dał mi głos i wrażliwość.  Zostało tylko nauczyć się śpiewać…

Potem były studia  w Akademii Muzycznej w Kijowie na wydziale wokalnym, gdzie przeżyłam dużo pięknych chwil, poznając głębiej sztukę wokalną.

Po ukończeniu Akademii, dowiedziałam się, że w Polsce, w Operze Wrocławskiej, będzie przesłuchanie…

Pojechałam, zaśpiewałam i zostałam solistką tej pięknej Opery. Tak zaczął się nowy etap w moim życiu, związany z Polską. Poznałam dużo dobrych i pomocnych ludzi, i szczerych przyjaciół.

Podsumowując moją opowieść, chcę przekazać bardzo ważną myśl, która mnie prowadzi przez całe życie: Trzeba marzyć, ciężko pracować, umieć przełamać kryzysowe momenty (bo one będą) i dążyć do realizacji swego marzenia. Nie bójcie się marzyć i wierzcie w siebie!

Zmień rozmiar czcionki