Beata Dżon – publicystka, tłumaczka, autorka scenariuszy (TVP – Etniczne Klimaty 2008-2010),  asystent reżysera, rzecznik prasowy projektów offowych, jurorka międzynarodowych festiwali filmów niezależnych m.in. w Polsce, Kosowie, Austrii, Niemczech, Turcji. Korespondentka z Wiednia dla Przeglądu, Angory; publikuje też w Focus Historia.


Opowiedzieć swoją historię

„Wiedeń zdobyty!” ogłosiła w grudniu 2019 r. Jaga Hafner, redaktorka Jupitera, magazynu kulturalnego wydawanego od lat w Wiedniu. Chodziło o „Halkę” Stanisława Moniuszki po raz pierwszy wystawionej w Wiedniu (wspólnie z Teatrem Wielkim Operą Narodową w reż. M. Trelińskiego). Hafner wymyśliła ze dwie dekady temu nagrodę Złote Sowy Polonii, polonijne Oscary, jak ładnie zwykło się o nich mówić. Złotą Sowę bodaj w 2012 otrzymał tenor, znakomity śpiewak i uroczy człowiek, Piotr Beczała. Byliśmy wtedy w polskiej ambasadzie, która otworzyła swoje podwoje dla specjalnej uroczystości w chwili, kiedy Piotr Beczała znalazł wolne popołudnie i mogliśmy mu Sowę wręczyć. I, jak bywa z przyzwoitymi ludźmi, kiedy jako główna gwiazda, ojciec-sprawca wiedeńskiego wydarzenia, bo siedem lat zabiegał o Moniuszkę, „Halkę” w Wiedniu, pamiętał o skromnej redaktorce polonijnej. Otóż zaprosił on Hafner na próbę generalną, otwartą dla publiczności, rodzaj przedpremiery, po której obowiązuje milczenie na temat przedstawienia aż do odbycia się premiery. Starsza pani, jak przyznała, kiedy odczytała maila, myślała, że „spadnie z krzesła”, z powodu właśnie tego, że ktoś formatu jednego z największych, najwspanialszych tenorów świata, pamięta o redaktorce polonijnej, cieszącej się każdym sukcesem polskiego śpiewaka, polskich artystów. Z własnej inicjatywy napisał, zaprosił, dzisiaj nieczęste nawet pośród przyjaciół, bliskich znajomych dowody serdeczności i pamięci, tym samym bardzo zapadający w serce gest pana Beczały. Wspaniałym śpiewakiem, mistrzem w swojej dziedzinie można być, ale jeśli temu towarzyszy człowieczeństwo, ludzkie ciepłe odruchy, nie zagubione po drodze na szczytach kariery światowej, to jest to zwyczajnie piękne. A ja w duchu sobie powtarzam, fajny chłopak z Czechowic-Dziedzic, trochę Ślązak, trochę góral, jako że sama jestem katowiczanką, pierwszym pokoleniem Ślązaczki, moje serce zawsze bije mocniej w takich sytuacjach. Panie Piotrze z Małżonką, Panią Katarzyną, wyrazy szacunku dla Was za pielęgnowanie niezwykłej dzisiaj normalności w ludzkich relacjach. I za te wypieki, mistrzostwa smaku i urody ciast przed każdą premierą, które Piotr Beczała wypieka przed premierą. Jak przyznała Ewa Vesin, która wystąpiła w zastępstwie amerykańskiej solistki w wiedeńskiej „Halce” obok Beczały i Koniecznego, pan Piotr częstował ją słodyczami, podsuwał coś do zjedzenia, by uzupełnić kalorie… Taka piękna, ludzko-muzyczna historia.

Wspomnę o scenicznej partnerce polskiego tenora, ale też przyjaciółce i sąsiadce Beczałów „z bloku” w Nowym Jorku, Annie Netrebko. Była okazja by ją usłyszeć w Deutsche Oper w Berlinie w koncertowej wersji „Adriany Lecouvreour”. Zespół prasowy zapewnił mi dobre miejsce, nie zastanawiałam się długo, wsiadłam w autobus, zamówiłam tani nocleg i miałam dwa cudowne, wariackie wieczory w berlińskiej operze. Turystyka kulturalna z jednym noclegiem i nocnym autobusem powrotnym jest wymagająca, najpierw cały dzień zwiedzania muzeów, dzień otwarty Bundestagu, sporo rozmów, koncert dragqueens po drodze nad Szprewą, wreszcie przebieranie w odpowiedniejszy strój w parlamentarnej toalecie, którą opiekowała się Polka, jak się okazało. Zmiana butów na te z obcasikiem na przystanku i byłam gotowa. Gdyby nie torba na kółkach byłoby lekko, ale… źle wybrałam autobus, zdawało mi się, że tak świetnie pamiętam z wielu pobytów połączenia, ale nie, bo Berlin rozkopany, Unter den Linden cała w rowach, nerwy, spóźnienie, bilet przepadł. Ale tu Polacy, którzy są wszędzie, także w obsłudze widowni w berlińskiej operze, pomogli mi prawie zapłakanej w obliczu nieszczęsnego pecha. Zaprowadzono mnie do loży po prawej stronie sceny dla VIP-ów, tam cieszyłam oczy bajecznymi kostiumami w premierowym przedstawieniu „La forza del destino” w reżyserii Franka Castorffa, z niektórymi pysznymi głosami, lampką musującego wina z radości i święta, że się udało. Kulturalno-turystyczna historia…

Wspomnę fascynującą rozmowę z Yannisem Pouspourikasem w przeddzień koncertu noworocznego w 2018r. w Krakowie, w ICE. Jest francuskim dyrygentem o greckich (i nie tylko) korzeniach. Jest dyrygentem Opery w Essen, dyryguje regularnie w Opéra National de Paris; prowadzi gościnnie Orchestre de la Suisse Romande, Orchestre de Monte-Carlo czy Dublin Radio Orchestre i Chambre de Geneve Madrid Symphony Orchestra (Teatro Real). Do Polski trafił dzięki pianistce z Wrocławia – Justynie Skoczek, na zaproszenie sopranistki Ewy Vesin oraz Mateusza Wiśniewskiego, twórców Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Antoniny Campi z Mikłaszewiczów w Lublinie.

Pouspourikas: „Teatry operowe, filharmonie pełne są polskich muzyków. W Essen mamy sześciu czy siedmiu Polaków. Jeśli znakomita większość jest dobrymi muzykami, są otwarci, uśmiechnięci, to nabierasz ochoty, by poznać ich kraj, kulturę i mentalność. Komplement, jaki po tych kilku dniach pobytu mogę uczynić polskim muzykom, może nawet społeczeństwu, jest następujący: macie bardzo pozytywny styl myślenia, trochę romantyczny. Ostatecznie mówimy o ojczyźnie Chopina, to jasne, że odrobina romantyzmu daje się wszędzie odnaleźć. I ludzie się uśmiechają.” Czyż po takich słowach nie można się poczuć wspaniale jako rodaczka, rodak Chopina?

I często wracam do słów tego uroczego, otwartego nie tylko na muzykę dyrygenta o greckich korzeniach: „Każdy z nas musi znaleźć odpowiedź na pytania: dlaczego i dla kogo będzie występował? Co chcę przekazać ludziom tu i teraz? To pomoże nie tyle opowiedzieć historię, ale opowiedzieć swoją historię…”                                          

 

© Stowarzyszenie im. Richarda Straussa 2020

Zmień rozmiar czcionki